Drzwi, które się zamykają
Można sobie wyobrazić tę scenę. Noc, tłok, prowincjonalne miasteczko gdzieś na peryferiach imperium. Ktoś puka do drzwi. Gospodarz otwiera – stoi przed nim zmęczona kobieta w zaawansowanej ciąży i jej mąż. Widać, że przyszli z daleka. Gospodarz patrzy na nich przez chwilę. I mówi: „Nie ma miejsca”.
Może naprawdę nie było. Pokoje zajęte, wszędzie goście zjechali na spis ludności, w kuchni bałagan, rachunki do ogarnięcia przed świętami. Zwykły, zabiegany wieczór – taki, jakich znamy setki. I właśnie przez ten zwykły wieczór przeszedł Bóg. A gospodarz Go nie zauważył. Nie dlatego, że był zły. Po prostu był zajęty.
Pewnie zrobilibyśmy to samo.
Dziwna logika bliskości
Zastanawiające, dlaczego Bóg wybrał akurat taki sposób przyjścia. Mógł przecież inaczej – spektakularnie, nieodparcie. Błyskawice nad Jerozolimą, zastępy anielskie w świetle dnia, coś, czego nie da się zignorować ani przeoczyć. Tymczasem wybrał stajnię. Noc. Prowincję. Miejsce tak zwyczajne, że można było przejść obok i niczego nie zauważyć.
A jednak w tym wyborze kryje się coś istotnego. Bóg chce być blisko. Nie nad nami, nie naprzeciwko, nie w bezpiecznym dystansie majestatu – ale blisko. Tak blisko, jak to tylko możliwe. Staje się jednym z nas. Przyjmuje ludzką naturę – nie na chwilę, nie w przebraniu, ale naprawdę. Zespala się z tym, co nasze: z ciałem, ze zmęczeniem, z zależnością niemowlęcia od innych.
Jest w tym jakaś czułość. Tęsknota wręcz. Bóg, który chce być przy nas – nie dlatego, że musi, ale dlatego, że chce. Który wybiera bliskość, choć wie, że bliskość oznacza ryzyko. Ryzyko, że zostanie niezauważony. Odrzucony. Że drzwi się zamkną.
Paradoks widzenia
Jest coś takiego w bliskości – paradoks, który znamy z codziennego doświadczenia. Z daleka widzimy rzeczy wyraźnie, ale nie możemy ich dotknąć. Z bliska możemy dotknąć, ale tracimy perspektywę, widzimy tylko fragment. A gdy coś jest zbyt blisko? Zbyt blisko zlewa się z tłem. Przestajemy widzieć.
Jak niemowlę przy piersi matki. Psychologowie mówią, że noworodek widzi rozmyte plamy – twarz matki jest za blisko, żeby ją zobaczyć wyraźnie. Ale dziecko czuje. Czuje ciepło, zapach, bicie serca. Widzi niewyraźnie, ale obecność jest pewna.
Może dlatego Bóg przychodzi właśnie tak. Tak blisko, że nie można Go zobaczyć w sposób, który by nas zwalniał z odpowiedzi. Ale można Go poczuć – jeśli się zatrzymamy. Można Go dotknąć – bo jest na wyciągnięcie ręki.
Niemowlę nie może zmusić
Jest coś jeszcze w tym obrazie żłobu, co łatwo przeoczyć. Niemowlę nie potrafi nikogo do niczego zmusić. Nie umie rozkazywać, argumentować, przekonywać. Nie może podnieść głosu ani zagrozić konsekwencjami. Może tylko leżeć i czekać, aż ktoś się pochyli.
I w tym chyba jest istota tego, co nazywamy wcieleniem. Bóg, który daje nam godność partnera, nie redukuje do wykonawców poleceń. Możemy otworzyć drzwi. Możemy zamknąć. Możemy zauważyć – możemy przejść obok. I ta możliwość odmowy nie jest błędem w systemie, nie jest luką w Bożym planie. To jest szacunek dla naszej wolności.
Bóg chce relacji, nie posłuszeństwa wymuszonego strachem. Dlatego przychodzi w sposób, który pozwala odpowiedzieć – ale też pozwala nie odpowiedzieć. Bliskość, która by gwałciła wolność, nie byłaby bliskością. Byłaby przemocą. A Bóg nie przyszedł, żeby nas osaczać. Przyszedł, żeby nas wyzwolić.
Słowo „dziś”
Liturgia Bożego Narodzenia powtarza jedno słowo, które łatwo przeoczyć między kolędami a opłatkiem. „Dziś”. „Dziś narodził się wam Zbawiciel”. Nie „wspominamy wydarzenie sprzed dwóch tysięcy lat”. Dziś. W tej chwili. Tu, gdzie jesteśmy.
W liturgii czas się załamuje. Tamta noc w Betlejem i ta noc, w której siedzimy przy wigilijnym stole – spotykają się. Chrystus, który się wtedy narodził, rodzi się teraz. Nie tylko we wspomnieniu. Realnie. To nie jest teatr ani piękna metafora. To jest wiara Kościoła: że Bóg wkracza w naszą rzeczywistość – nie tylko wtedy, ale i teraz. Nie tylko w Betlejem, ale i tutaj.
I to wkraczanie nie skończyło się tamtej nocy. Bóg wszedł w ludzką naturę – i został. Nie przyszedł z wizytą, żeby potem wrócić do siebie, do nieba, do bezpiecznego dystansu. Zespolił się z nami. Od tamtej nocy jest. W materii, w ciele, w tym, co ludzkie. W sakramencie, w drugim człowieku, w codzienności, która przez to przestaje być tylko „zwykła”.
Nie spektakularnie. Nie w sposób, który wymusza uwagę. Ale jest. Każdego dnia. Na wyciągnięcie ręki. I można Go przegapić.
Wyzwolenie
Gdy przyjmujemy takiego Boga – Boga, który przychodzi blisko, ale nie osacza – dzieje się coś nieoczekiwanego. Zaczyna się wyzwolenie.
Najpierw odchodzi lęk. Ten specyficzny, religijny lęk przed Bogiem-tyranem, który czeka na nasz błąd, który wszystko widzi i wszystko liczy, który trzyma księgę win. Odpuszcza presja, że „muszę być doskonały”, żeby zasłużyć na miłość, na bliskość, na zbawienie. Bóg-Niemowlę w żłobie nie ocenia, nie wymaga, nie grozi. Po prostu jest – i chce być przy nas.
Liturgia nazywa Go Zbawicielem. „Dziś narodził się wam Zbawiciel”. I może zbawienie polega właśnie na tym: że Bóg stał się jednym z nas, żebyśmy mogli Go mieć na wyciągnięcie ręki. Że wyzwala nas nie przez rozkazy i groźby, ale przez bliskość, która daje wolność. Przez obecność, która nie domaga się niczego – tylko czeka, aż otworzymy.
To jest wolność, którą przynosi Zbawiciel. Nie wolność od Boga, ale wolność w Jego obecności. Możemy się zbliżyć. Nie musimy być doskonali. Nie musimy wszystkiego rozumieć. Wystarczy, że się zatrzymamy. Że zauważymy. Że odpowiemy – choćby niepewnie, choćby z wątpliwościami, choćby jednym krokiem w stronę żłobu.
Bo bliskość Boga to nie nagroda za doskonałość. Nie przywilej wybranych. To dar, który czeka. Dla pasterzy, którzy nie mieli nic do pokazania. Dla Maryi, która powiedziała tylko „niech mi się stanie”. Dla nas – z naszym zabieganiem, z naszą nieuwagą, z naszymi zamkniętymi drzwiami.
Wracając do gospody
Wracamy myślą do tej gospody w Betlejem. Do kogoś, kto otworzył drzwi, spojrzał na ciężarną kobietę i jej męża – i zamknął. Nie ze złości. Nie z nienawiści. Po prostu nie rozpoznał. Był zajęty swoim – a przez jego próg przechodziło coś, co zmieniało historię świata.
I trudno się oprzeć pytaniu: ile razy my robimy to samo? Ile razy Bóg „puka” – nie spektakularnie, nie z fajerwerkami, ale w zwykłości, w spotkaniu, w wyborze, który trzeba podjąć tu i teraz – a my jesteśmy zajęci czymś pozornie ważniejszym? Ile razy przechodzą obok nas ludzie, a my ich nie widzimy, bo patrzymy w ekran albo w swoje plany na jutro?
Nie chodzi o wyrzuty sumienia. Chodzi o coś prostszego. O zatrzymanie się. Nie przy iluminacjach i nie przy hasłach o „magii świąt”. Ale przy tej dziwnej, niepokojącej prawdzie: Bóg jest tak blisko, że można Go przegapić. Jest w zwykłości – w tym, co nie krzyczy, co nie wymusza uwagi, co łatwo przeoczyć.
I daje wolność. Możemy zauważyć. Możemy nie zauważyć. Możemy otworzyć. Możemy zamknąć. To nie jest pułapka ani test. To zaproszenie. Zaproszenie do relacji, do bliskości, do wolności, którą daje tylko On.
Bóg jest. Blisko. Na wyciągnięcie ręki. I czeka – nie tylko w grudniu, nie tylko w kościele. Każdego dnia. W każdej zwykłej godzinie.
Zbawiciel, który przyszedł, żebyśmy mogli być wolni.


