Czy kiedykolwiek modliłeś się o coś tak gorąco, że aż bolało – i nic? Chory nie wstał z łóżka. Związek nie przetrwał. Wybory polityczne nie poszły po naszemu. Niesprawiedliwość trwa, jakby Bóg wcale nie patrzył. I wtedy przychodzi pytanie. Nie od razu, nie głośno. Rośnie gdzieś w środku, zjadliwe i ciche: “Czy Ty w ogóle jesteś?”
To pytanie znał Jan Chrzciciel. Siedział w wilgotnej celi Macherontu i czekał na egzekucję. Do więzienia docierały wieści o Jezusie – przynosili je uczniowie, opowiadali, co widzieli. Jan słuchał. I nagle, pośród tych relacji, ogarnęło go pytanie, które paraliżowało: “Czy Ty jesteś tym, który ma przyjść, czy mamy czekać na innego?” (Mt 11,3).
Nie, to nie jest pytanie człowieka znudzonego czy kapryśnego. To krzyk kogoś, kto postawił wszystko na jedną kartę. Całe życie. Reputację. Bezpieczeństwo. I teraz – w ciemności, w oczekiwaniu na śmierć – zaczyna się zastanawiać: “A jeśli się pomyliłem? Jeśli to nie Ten?”
Wszak Jan wiedział dokładnie, jakiego Mesjasza zapowiadał. Mówił o siekierze przyłożonej do korzenia drzew, o ogniu, który wypali plewy, o Kimś, kto wreszcie zaprowadzi porządek. A z Galilei docierały słuchy zupełnie inne. Jezus je z celnikami. Dotyka trędowatych. Nie wypędza Rzymian. Zachowuje się jak błądzący rabbi, nie jak wyzwoliciel narodu.
Czy to w ogóle Ten?
Również my – choć minęło dwa tysiące lat – zadajemy to samo pytanie. Szczególnie wówczas gdy Bóg nie współpracuje z naszymi planami.
Jan chciał dobrze
Trzeba powiedzieć jedno wyraźnie: Jan chciał dobrze. Łatwo nam go oceniać z perspektywy dwudziestu wieków, z lektury Ewangelii w ręku i teologią na podorędziu. Ale spójrzmy na kontekst, w którym żył.
Palestyna I wieku to kraj pod okupacją. Rzymskie legiony, podatki wyciśnięte do ostatniego grosza przez kolaborantów-celników, narodowe upokorzenie. I powszechne przekonanie – nie fantazja, ale nadzieja wyrosła z proroctw – że Mesjasz przyjdzie i przywróci wolność. To nie była pokusa egoizmu. To było słuszne pragnienie: wolność, godność, suwerenność. Jak Żydzi mieli nie pragnąć wyzwolenia?
Jan myślał logicznie. Jeśli Mesjasz wreszcie przychodzi, to wypędzi okupanta, oczyści naród, przywróci królestwo Boże. Jego kazania brzmiały jak zapowiedź przewrotu: siekiera, ogień, wiejadło w ręku. To był język radykalnego oczyszczenia – nie tylko duchowego, ale społecznego, narodowego, systemowego.
Tymczasem do więzienia dochodzą słuchy, które kompletnie nie pasują do tego scenariusza. Jezus chodzi po wioskach i jada z tymi samymi celnikami, którzy ściągają podatki dla Rzymu. Rozmawia z kobietami lekkich obyczajów. Uzdrawia pojedynczych chorych. Rzymianie? Dalej okupują kraj. Herod? Dalej urządza rozpustne uczty. Niesprawiedliwość? Ma się świetnie.
Pytanie Jana nie jest więc wyrazem słabej wiary. To uczciwe zdumienie: “Jeśli Ty jesteś Mesjaszem – dlaczego nie działasz?”
Odpowiedź inna niż pytanie
Jezus nie obraża się. Nie wysyła uczniom reprymendy za brak wiary u ich mistrza. Rozumie ten ból. Ale też nie daje Janowi tego, czego ten oczekiwał. Nie obiecuje jutrzejszego spalenia Heroda, nie tłumaczy swojej politycznej strategii.
Zamiast tego odsyła uczniów z odpowiedzią, która brzmi jak sucha lista faktów: “Idźcie i opowiedzcie Janowi, co słyszycie i widzicie: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię” (Mt 11,4-5).
To nie jest unikanie odpowiedzi. To jest odpowiedź inna niż pytanie. Jezus mówi delikatnie: Janie, spójrz na to, co robię, a nie na to, czego nie robię. Nie naprawiam systemu politycznego – przywracam wzrok. Nie wyzwalam narodu spod okupacji – wyzwalam człowieka z lęku śmierci. Nie buduję królestwa doczesnego – buduję królestwo głębsze, wieczne.
I tutaj jest klucz. Jezus wcale nie mówi, że Jan się myli. Nie mówi, że wolność polityczna nie jest ważna, że pragnienie sprawiedliwości społecznej jest złe. Mówi coś innego: Ja widzę więcej niż ty. I działam głębiej.
Jan widzi niewolę polityczną i myśli – całkiem słusznie – że to trzeba naprawić, że Mesjasz to naprawi. Ale Bóg widzi niewolę głębszą: ślepotę duchową, wykluczenie, śmierć, grzech. I dlatego działa inaczej. Przywraca wzrok. Dotyka wykluczonych. Wskrzesza umarłych.
Nie chodzi o to, że Bóg ignoruje polityczną niesprawiedliwość. Chodzi o to, że widzi więcej. Widzi niewolę, której my nie widzimy. Bo można wypędzić Rzymian – i dalej żyć w niewoli. W niewoli lęku, nienawiści do wrogów, zemsty, egoizmu. Można mieszkać w wolnym kraju i być zniewolonym sercem.
I odwrotnie. Można żyć pod okupacją i być wolnym – wolnym od grzechu, od śmierci, od lęku.
Jezus przyszedł wyzwolić głębiej.
Nie tylko polityka
Ta prawda nie dotyczy tylko Jana. I nie kończy się na polityce. Dotyczy każdej dziedziny, gdzie my „wiemy lepiej” – a Bóg działa inaczej.
Zdrowie. Modliłem się o uzdrowienie i choroba trwa. Dlaczego Bóg nie słucha? My widzimy cierpienie, ból, niesprawiedliwość choroby. Bóg – choć to zabrzmi okrutnie – widzi coś, czego my nie widzimy. Dojrzewanie. Bliskość. Przemianę, której nie potrafimy nazwać.
Relacje. Prosiłem o naprawienie tego małżeństwa i się rozpadło. Gdzie byłeś? My widzimy rozpad, porażkę, zmarnowane lata. Bóg widzi wolność, godność, drogę, której jeszcze nie znamy.
Powołanie. Wydawało mi się, że to właśnie tu, że te drzwi – a zamknęły się. Co teraz? My widzimy zamknięte drzwi, stracony czas. Bóg widzi inną drogę, prowadzącą przez inne drzwi.
Niesprawiedliwość. Dlaczego Bóg pozwala, żeby źli ludzie mieli się dobrze, a dobrzy cierpieli? My widzimy tu i teraz, doczesność. Bóg widzi wieczność, która wszystko rozliczy.
Mechanizm jest wszędzie ten sam. My patrzymy po swojemu. I to patrzenie nie jest złe – wręcz przeciwnie, jest ludzkie, szczere, czasem bardzo mądre. Ale Bóg przekracza ramy tego świata. Widzi głębiej niż doczesność. I dlatego działa inaczej niż oczekujemy.
Wiara nie polega na tym, że zgadzamy się z Bogiem na to, co rozumiemy. Wiara polega na tym, że ufamy Mu w tym, czego nie rozumiemy – bo wiemy, że On widzi więcej.
Wolność, która jest wiernością
Jeśli Bóg widzi więcej niż my – więcej niż doczesność, więcej niż nasze plany – to znaczy, że nasza rola jako Kościoła jest inna, niż nam się wydaje.
Spójrzmy na to jasno. Cel polityki to doczesny porządek, sprawiedliwość społeczna, dobro wspólne. Rzeczy wartościowe i ważne. Cel religii to zbawienie, życie wieczne, wyzwolenie z grzechu i śmierci. Polityka nie jest zła – ład polityczny sam w sobie jest dobry. Ale nie jest ostateczny. Nie sięga tam, gdzie sięga wieczność.
Bóg widzi więcej niż doczesność. Widzi głębię serca. Widzi to, czego my nie widzimy: grzech niszczący od środka, lęk zniewający mocniej niż kajdany, śmierć czekającą na końcu każdej drogi.
I właśnie dlatego Kościół musi być wolny od polityki, partyjności. Nie dlatego, że polityka jest zła. Ale dlatego, że Kościół ma być wierny temu, co widzi Bóg. Jeśli Kościół uzależni się od partii – uzależni Ewangelię od doczesności. Jeśli stanie się kapelanem jednej opcji politycznej – przestanie widzieć to, co widzi Bóg.
Wolność od polityki to wierność Ewangelii. To nie taktyka wizerunkowa. To nie pragmatyzm dla świętego spokoju. To posłuszeństwo prostej prawdzie: Bóg widzi więcej, Ewangelia jest głębsza, misja wykracza poza doczesność.
Kościół wierny Ewangelii broni każdego życia. Od poczęcia – tak, to podstawa. Ale także migranta, którego nikt nie chce. Uchodźcy uciekającego przed wojną. Więźnia, którego wszyscy spisali na straty. Przeciwnika politycznego, którego nienawidzimy. Bo Bóg widzi każde życie. Nie tylko „nasze”.
Gdy Kościół mówi: „Bronicie życia? Dobrze” – musi pytać dalej. Bronicie życia od poczęcia do naturalnej śmierci? Dobrze. Ale czy bronicie też życia tego dziecka w obozie dla uchodźców? Tego człowieka za kratami? Tego, kto głosuje inaczej niż wy?
Jeśli Kościół broni tylko życia wygodnego – przestaje patrzeć tak, jak patrzy Bóg. Gdy słyszę: „Brońmy życia nienarodzonego!” – to dobrze, słusznie. Ale gdy jednocześnie słyszę: „Wypędzić imigrantów!” – widzę niekonsekwencję. Życie albo się broni całe, albo wcale. Bóg widzi więcej niż my. Widzi dziecko w łonie, ale także dziecko w namiocie na granicy.
Kościół partyjny krytykuje tylko „tamtych”, milczy gdy „nasi” krzywdzą. Kościół wierny Ewangelii mówi każdej władzy to samo: „Bronicie życia? Dobrze. Lekceważycie ubogich? Źle. Szanujecie godność człowieka? Dobrze. Kłamiecie i manipulujecie? Źle.” I robi to niezależnie od tego, kto akurat rządzi.
To jest wolność proroka. Nie niewola partii.
Gdy rozgłośnia nazywająca się katolicką wspiera konkretną partię polityczną – to już nie jest medium Kościoła. Bo Kościół wierny Ewangelii nie może powiedzieć o żadnej partii: „w sto procent”. Żadna partia nie jest Ewangelią. To nie znaczy, że Kościół ma milczeć – przeciwnie, ma mówić głośno. Ale z perspektywy tego, co widzi Bóg, nie z perspektywy programu partyjnego.
Pokusa, która wraca
Dlaczego to wszystko jest takie trudne? Bo my – jak Jan – też chcemy dobrze. Widzimy niesprawiedliwość. Widzimy zło. I myślimy, całkiem słusznie: to trzeba naprawić.
Współczesna pokusa brzmi znajomo. Gdyby nasza opcja doszła do władzy, wszystko by się ułożyło. Modliłem się o te wybory i przegraliśmy – gdzie byłeś, Boże? Jak możesz pozwalać, żeby tamci rządzili?
Utożsamiamy zbawienie z naszym zwycięstwem. A gdy Bóg nie realizuje naszego scenariusza, czujemy się zdradzeni.
Ale to nie Bóg nas zdradził. To my zredukowaliśmy Boga do naszej perspektywy. Zapomnieliśmy, że On widzi więcej.
Szczęście przez zaufanie
W Ewangelii jest zdanie, które brzmi jak paradoks: “Spośród narodzonych z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela, lecz najmniejszy w królestwie niebieskim większy jest niż on” (Mt 11,11).
Jan – największy prorok, człowiek sprawiedliwości, głos wolności – musi się nauczyć, że Bóg widzi więcej niż on. To nie umniejsza jego wielkości. To pokazuje, że wiara dojrzewa.
Wiara nie dojrzewa wtedy, gdy Bóg spełnia nasze oczekiwania. Nie wtedy, gdy życie idzie po naszemu. Nie wtedy, gdy rozumiemy Jego plan. Wiara dojrzewa wtedy, gdy uczymy się widzieć to, co widzi Bóg. Gdy ufamy, że On wie lepiej – nawet gdy tego nie rozumiemy. Gdy przyjmujemy, że Jego drogi przekraczają ramy tego świata.
I wtedy – paradoksalnie – przychodzi szczęście. Nie dlatego, że przestajemy być rozczarowani. Rozczarowanie może zostać. Możemy dalej nie rozumieć, dlaczego choroba trwa, dlaczego związek się rozpadł, dlaczego tamci wygrali. Ale przez zaufanie – że Bóg widzi więcej – możemy być szczęśliwi mimo rozczarowania.
Bo wiemy, że nie jesteśmy sami. Że Ten, który przywraca wzrok niewidomym, widzi także nas. I prowadzi drogą, której my jeszcze nie znamy.
“Szczęśliwy, kto się nie zgorszy z mojego powodu” (Mt 11,6) – mówi Jezus. Szczęśliwy – kto przyjął Boga, który przyszedł nie z mieczem, ale z miłosierdziem. Który nie naprawia świata jednym ruchem, ale przywraca wzrok pojedynczym ludziom. Który nie daje nam tego, czego chcemy – ale daje nam to, czego potrzebujemy.
Może Adwent to właśnie czas na to. By przestać dyktować Bogu warunki. Uzdrów teraz. Napraw to małżeństwo. Niech wygra nasza opcja polityczna. A pozwolić się zaskoczyć Bogu, który widzi więcej.
Dla nas – jako wierzących. Dla Kościoła – jako instytucji.
Wolność od naszych planów nie jest słabością. To wierność Temu, który widzi więcej. I to jest droga do szczęścia – nawet jeśli wiedzie przez rozczarowanie.
Bo szczęśliwi są ci, którzy ufają, że Bóg wie lepiej. Nawet gdy tego nie rozumieją.


