Wyobraźmy sobie scenę w urzędzie. Urzędniczka prosi o podanie aktualnego adresu. A petent, z oburzeniem i dumą, odpowiada: „Proszę pani, mój dziadek mieszkał przy ulicy Piłsudskiego. Mój pradziadek budował tę kamienicę. A wuj był radnym w tej dzielnicy!”. Urzędniczka wzdycha, zdejmuje okulary i mówi powoli: „To fascynująca historia. Ale ja nie pytam o pana genealogię. Pytam, gdzie pan mieszka teraz. Bo jeśli pan tego nie wie, to jest pan bezdomny”.
Brzmi jak scena z teatru absurdu? Być może. Ale dokładnie taki dialog toczy się nad Jordanem w dzisiejszej Ewangelii. I obawiam się, że wielu z nas w tym dialogu nie stoi po stronie Jana.
Czas sprawdzania dowodów
Kiedy Jan Chrzciciel widzi nadchodzących faryzeuszy i saduceuszy, nie wita ich z otwartymi ramionami. Reaguje agresją. Mateusz zapisuje to tak: „Zobaczywszy zaś wielu faryzeuszy i saduceuszy, przychodzących do jego chrztu, rzekł do nich: Plemię żmijowe!” (Mt 3,7).
Dlaczego tak ostro? Przecież to elita. Ludzie, którzy zachowali tradycję, dbają o czystość rytualną i znają Pismo na pamięć.
Problem w tym, że oni nie przyszli, żeby wejść do rzeki. Oni przyszli, żeby pokazać dowody osobiste. Słyszymy ich odpowiedź w wersecie 9: „Mamy Abrahama za ojca”. W ich ustach brzmi to jak immunitet. Uważają, że wiara to kwestia rodowodu. Skoro dziedziczą krew patriarchów, skoro stoją w sztafecie pokoleń, to są bezpieczni. Traktują religię jak arystokratyczny tytuł, który zwalnia z wysiłku.
To jest pułapka, w którą wpadamy wszyscy, zwłaszcza w Polsce, gdzie katolicyzm często bywa „dziedziczny”. Lubimy myśleć, że nasza wiara jest sumą zasług naszych babć, że chrzest sprzed lat załatwia sprawę, że nasza obecność w Kościele jest oczywistością wynikającą z tradycji. Machamy Bogu przed oczami naszym religijnym CV.
A Jan brutalnie to CV drze na kawałki.
Teologia kamienia
Chwilę po nazwaniu elity „żmijami”, Jan wskazuje na martwe, zimne głazy leżące przy brzegu Jordanu. I mówi coś, co musiało faryzeuszy wstrząsnąć: „I nie wmawiacie sobie: Mamy Abrahama za ojca. Albowiem powiadam wam: Bóg może z tych oto kamieni wzbudzić dzieci Abrahamowi” (Mt 3,9).
W oryginale hebrajskim – a w tym języku myślał Jan – kryje się tu genialna gra słów, której nie oddają nasze przekłady. „Kamienie” to abanim. „Synowie” (dzieci) to banim. Różnica jest minimalna, zaledwie jedna litera. Ale teologiczna przepaść jest ogromna.
Kamień (eben) jest martwy, twardy i nie ma przeszłości. Nie ma rodowodu. Nie może powiedzieć „mój dziadek był skałą w katedrze”. Jest nikim. Ale właśnie dlatego – paradoksalnie – kamień jest lepszym materiałem na syna niż faryzeusz.
Dlaczego?
Bo kamień nie ma pychy. Nie zasłania się zasługami. Jest „czystą potencjalnością”. Wystarczy tchnienie Boga, by to, co martwe (abanim), stało się żywą relacją (banim).
Bóg woli „kamienie” – ludzi, którzy czują się martwi, pogubieni, którzy nie mają się czym pochwalić – od „żmij”, które są tak pełne własnej poprawności, że nie ma w nich miejsca na łaskę. Żmija jest bezpieczna w swojej norze. Kamień czeka na cud.
Zmiana adresu, nie nastroju
Tu dochodzimy do sedna adwentowego wezwania. Jan krzyczy: Metanoeite! (Mt 3,2). Tłumaczymy to zazwyczaj jako „nawracajcie się” lub „pokutujcie”, co w naszej kulturze kojarzy się z emocjonalnym żalem, płaczem i posypywaniem głowy popiołem.
Ale greckie metanoia to termin bardziej intelektualny i nawigacyjny niż emocjonalny. Etymologicznie składa się z dwóch części: meta (poza, dalej) i nous (umysł, sposób myślenia). Oznacza dosłownie: wyjście poza dotychczasowy sposób myślenia. To zmiana orientacji. To zmiana wektora. To zmiana adresu.
Hebrajski odpowiednik tego słowa – šûb – jest jeszcze bardziej konkretny. Oznacza: zawrócić, wrócić. Jak ktoś, kto szedł złą drogą i słyszy GPS mówiący: „Zawróć. Zmieniłeś trasę.”
Jan nie woła: „Poczujcie się źle z tym, co robicie!” Woła: „Zawróćcie. Zmieńcie kierunek. Idźcie gdzie indziej.”
Bo problem nie polega na tym, że źle się czujesz. Problem polega na tym, że idziesz nie tam.
Jordan – powrót do punktu wyjścia
Wejście do Jordanu nie było przypadkowym gestem higienicznym. Jordan to rzeka graniczna. To miejsce, gdzie kończy się wędrówka i zaczyna obietnica. Przekraczając Jordan, Jozue wprowadził Izraela do Ziemi Obiecanej (Joz 3).
Jan zaprasza ludzi, by weszli do rzeki – czyli symbolicznie wrócili do punktu wyjścia. Żeby uznali, że ich dotychczasowa droga (nawet ta religijna!) zaprowadziła ich na manowce i trzeba przejść granicę jeszcze raz. Tym razem nie z pychą rodowodu, ale z pokorą nawrócenia.
To jest radykalne. Jan mówi: nie wystarczy, że „jesteś w Ziemi Obiecanej” (Jerozolima, Świątynia, tradycja). Musisz wrócić do Egiptu (symbolicznie) i wejść na nowo, ale tym razem oczyszczonym.
Nawrócenie nie polega na tym, że poczujesz się gorzej ze swoimi grzechami (to tylko psychologia). Nawrócenie polega na tym, że zmienisz kierunek. Faryzeusze mieli świetny rodowód, ale zły kierunek – szli ku sobie, ku własnej doskonałości.
Jan pyta nas dzisiaj nie o to, skąd przychodzimy („z rodziny katolickiej”), ale dokąd idziemy.
Siekiera i owoc
Jan idzie dalej. Mówi coś, co brzmi jak groźba, ale w gruncie rzeczy jest diagnozą: „Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona; każde więc drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone” (Mt 3,10).
Siekiera jest przy korzeniu. Nie przy gałęziach (nasze drobne grzechy), ale przy korzeniu (sposób, w jaki myślimy o sobie i Bogu). Jeśli twój korzeń to pycha rodowodu („mam Abrahama za ojca”), to drzewo – choćby wyglądało okazale – jest bezowocne.
Jan żąda owocu godnego nawrócenia (Mt 3,8). Nie „dowodu pochodzenia”. Nie „certyfikatu tradycji”. Owoc. To znaczy: konkretne życie. Konkretną zmianę. Konkretny kierunek.
Owoc to nie uczucie („czuję żal”). Owoc to nie deklaracja („obiecuję się poprawić”). Owoc to nowy adres – „dotychczas szedłem tam (do siebie, do pychy, do wygody), teraz idę tam (do Boga, do prawdy, do miłości)”.
Pytanie na Adwent
Może więc warto w ten Adwent odłożyć na bok nasze religijne dyplomy. Przestać zasłaniać się tym, co było kiedyś.
Jeśli czujesz się jak ten ewangeliczny kamień – zimny, nieczuły, bez „duchowych sukcesów” – to paradoksalnie jesteś w doskonałym punkcie startowym. Jesteś gotowy, by Bóg zrobił z ciebie syna.
Gorzej, jeśli czujesz się pewnie. Jeśli uważasz, że tobie siekiera nie grozi, bo przecież jesteś „drzewem w sadzie Pana”. Wtedy warto spojrzeć w lustro i sprawdzić, czy ta pewność nie jest skórą żmii, która woli kąsać i oceniać innych, niż wejść do wody i dać się obmyć.
Wiara to nie jest antykwariat z rodowodami. To jest droga.
Jeśli stoisz w miejscu, podziwiając swoje korzenie – to tak naprawdę jesteś bezdomny.

